piątek, 20 lipca 2012

Rozdział pierwszy

1
Wrzucił do odtwarzacza płytę i wsłuchując się w płynącą z głośników samochodu melodię, zaczął wystukiwać palcami rytm na czarnej kierownicy. Czuł przenikające przez szybę mustanga promienie popołudniowego słońca i w tym momencie zaczął zastanawiać się nad inteligencją dyrektora, który wpadł na pomysł, by lekcję rozpoczynały się w samo południe. Justin nigdy na to nie narzekał, bo przeważnie miał problemy ze wczesnym wstawaniem, jednak kiedy nadszedł czerwiec i zaczęła się piękna pogoda, doszedł do wniosku, że to najgłupszy pomysł na jaki mógł wpaść dyrektor szkoły. Już wolałby wstać o szóstej rano, byleby tylko móc wrócić wcześniej do domu i uniknąć południowego upału.
Zatrzymawszy się na czerwonym świetle, zdjął z siebie skórzaną kurtkę i rzucił ją na siedzenie pasażera, na którym leżał już jego czarny plecak z kilkoma naszywkami i przypinkami z logami zespołów. Przeczesał palcami włosy i sprawdził we wstecznym lusterku stan swojego idealnego wyglądu. Zrobił zabawną minę i śmiejąc się z samego siebie, odwrócił głowę w stronę stojącego na pasie obok czerwonego samochodu, za którego kierownicą siedziała niebrzydka blondynka. Kiedy na niego spojrzała, uśmiechnął się półgębkiem i pogłośnił radio, jakby chcąc zagłuszyć niepotrzebne myśli, których ostatnio było aż za nadto.
Kiedy światło nareszcie zmieniło się na zielone, ruszył z miejsca i skręcił w boczną ulicę, która prowadziła prosto do szkoły. Justin z całego serca nienawidził tego miejsca i trwa to odkąd przeprowadził się z rodzicami do Denver. Jako stuprocentowy Kanadyjczyk z krwi i kości na początku nie mógł odnaleźć się w nowym mieście, jednak z czasem wszystko zaczęło się zmieniać. On zaczął się zmieniać i już sam nie wiedział, czy na korzyść, czy wręcz przeciwnie.
Zaparkował przed szkołą i z bólem serca wyłączył odtwarzacz, tym samym przerywając wokaliście Guns N' Roses w połowie zwrotki.
- Welcome to the jungle, it gets worse here everyday – zanucił pod nosem, wysiadając z mustanga.
Przerzucił przez ramie plecak, zatrzasnął za sobą drzwi i przekręcił kluczyk w zamku. Właśnie za to kochał swoje auto – zawsze wywoływało poruszenie wśród uczniów. Czując na sobie wzrok ludzi, uśmiechnął się pod nosem i zarzucając na ramię skórzaną kurtkę, ruszył luźnym krokiem w stronę wejściowych drzwi. Uwielbiał właśnie ten moment, kiedy oczy zgromadzonych przed budynkiem osób były skierowane prosto na niego. Wtedy dopiero czuł się kimś, nie był Justinem Bieberem, który dwa lata temu przeprowadził się do USA, bo tak postanowiła jego matka. Był Justinem Bieberem – kapitanem szkolnej drużyny koszykarskiej, która zawdzięcza mu zdobycie niejednego pucharu; chłopakiem, za którym ogląda się niejedna dziewczyna i którego jedynym problemem jest to, czy jego włosy są idealnie ułożone.
Właśnie takim chłopakiem był w oczach innych ludzi. Jaki był naprawdę? Tylko on to wiedział. Tylko on znał swoją przeszłość i tylko on zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest w środku zniszczony.
Zatrzymał się przed swoją szafką, na której drzwiczkach przyklejone były klonowe liście i z rozmachem je otworzył. Wrzucił do środka niepotrzebne na obecną chwilę zeszyty, zabrał notatnik z biologii, w którym było więcej rysunków wymyślonych przez niego superbohaterów, niż notatek z lekcji.
- Cześć stary! – krzyknął z oddali Kevin, wymachując rękoma na wszystkie strony.
Justin poczuł dziwny uścisk brzucha, kiedy zobaczył rudowłosego dryblasa. Nigdy za nim nie przepadał, co jest w tym przypadku śmieszne, bo Kevin wprost go ubóstwia i uważa za najlepszego koszykarza na świecie. Bieber może i był dobry w tym, co robi, jednak nigdy nie nazwałby się „najlepszym”. Czekała go jeszcze długa droga do tego określenia i doskonale zdawał sobie sprawę, że nie będzie łatwo spełnić największego marzenia.
- Słyszałeś, że Braun przyjął do drużyny nowego i teraz twoja pozycja jest zagrożona? – wydyszał zmęczony Kevin, który wyglądał, jakby właśnie przebiegł maraton.
Justin spojrzał na niego uważnie, oczekując, że rudzielec zaraz wybuchnie głośnym śmiechem i wszystko okaże się głupim żartem. Tak się jednak nie stało. Szatyn poczuł nagle, jak całe jego życie znów rozpada się na części, grzebiąc go żywcem pod gruzami. Drużyna koszykarska była dla niego wszystkim i nigdy nie pomyślałby nawet o tym, że ktoś mógłby mu to odebrać.
- Kto to jest? – zapytał zdenerwowany Bieber, patrząc zawistnie na rudzielca, jakby to on był wszystkiemu winny.
- Kojarzysz Marcusa? – Kevin podrapał się nerwowo po karku i uśmiechnął się niewinnie.
- Chyba sobie żartujesz! – krzyknął Justin i z hukiem zatrzasnął drzwiczki szafki. – Przecież on wygląda, jakby matka upuściła go, kiedy był mały i przypadkiem nadepnęła mu na twarz obcasem! – wykrzyczał tak głośno, że kilka osób zwróciło na nich uwagę. – Co się gapisz? – warknął na nich i spojrzał ponownie na Kevina.
- Może i tak, ale Braun doszedł do wniosku, że jest dobry… Lepszy od ciebie i ten…
- Le…lepszy ode mnie?! – Bieber złapał się za głowę i uderzył nią o metalowe drzwi szafki, zostawiając na nich małe wgniecenie. – Nikt nie jest lepszy ode mnie! N.I.K.T. – wycedził przez zaciśnięte zęby i łapiąc za plecak, ruszył w stronę sali gimnastycznej, gdzie miał nadzieję znaleźć trenera. Gdy tylko zobaczył stojącego na środku hali mężczyznę, rzucił torbę na jedno z krzeseł na trybunach i zbiegł po schodach na parkiet. – Co ty sobie wyobrażasz, do cholery?! – wrzasnął na całe pomieszczenie.
- Dobrze, że jesteś! – powiedział wesoło Braun, jakby w ogóle nie zrażony krzykami chłopaka. Zdążył już przywyknąć do wybuchowego charakteru Justina i już nic nie mogło go zaskoczyć. – Chciałbym, żebyś poznał…
- W dupie to mam! – krzyknął Bieber, wymachując rękoma na wszystkie strony. Nagle jego wzrok zatrzymał się na siedzącym na ławce brunecie, który przyglądał się mu z niemałym rozbawieniem. – Co się gapisz?! Wracaj lepiej do piekła! Tatuś tam na ciebie czeka!
- Justin, uspokój się! – powiedział w końcu Braun, któremu nagle zaczęło przeszkadzać zachowanie jednego z zawodników. – Marcus jest naprawdę świetnym koszykarzem. Dziwię się, że wcześniej nie dałem mu szansy dołączyć do drużyny.
- Co mnie to obchodzi? – warknął Bieber, zakładając ręce na torsie. – Nie pozwolę mu zająć mojego miejsca!
Braun pokręcił głową z dezaprobatą i obejmując chłopaka ramieniem, ruszył z nim w stronę schodów prowadzących do wyjścia z sali gimnastycznej.
- Posłuchaj… Wiem, że koszykówka to całe twoje życie, ale zauważyłem ostatnio, że nie jesteś w zbyt dobrej formie – powiedział spokojnie Braun, jakby tłumaczył niedorozwiniętemu dziecku, że nie można bawić się nożem, bo to jest niebezpieczne. – Może powinieneś odpocząć? Sam mówiłeś, że w wakacje jedziesz do Kanady. Tam nabierzesz sił, a my za ten czas zdobędziemy kilka pucharów.
- Tylko tyle? Jedź do Kanady, a my w tym czasie zastąpimy cię jakimś kotożercą?! – wrzasnął zbulwersowany Justin, podnosząc z krzesła plecak. Widząc karcące spojrzenie trenera, warknął coś pod nosem i wyszedł z hali, trzaskając za sobą drzwiami. Nie byłby sobą, gdyby w ten sposób nie pokazał swojej frustracji.


2
Pogłośnił muzykę płynącą z laptopa i złapał za uchwyty skakanki. To było właśnie to, co nadawało jego życiu sens. Nikt nie będzie wmawiał mu, że jest w kiepskiej formie. Nie po to codziennie ćwiczy po dwie, czasem trzy, godzinny, żeby jakiś frajer mówił, że wyszedł z wprawy.
Kiedy się skuł, zaklął pod nosem i na chwilę zaprzestał czynności. Spojrzał przez ramię na stojącą w progu pokoju matkę i nie mając najmniejszej ochoty z nią rozmawiać, wrócił do ćwiczeń. Wiedział, że kobieta nie odpuści, ona nigdy nie odpuszczała, zwłaszcza jemu. Zatrzymał się w momencie, kiedy w pokoju zapanowała idealna cisza i słychać było jedynie jego przyspieszony oddech. W uszach dudniło mu od szybkich uderzeń serca, co przypomniało chłopakowi o wzięciu leków. Ignorując stojącą przy biurku kobietę, podszedł do szafy, wyjął z niej spod sterty ubrań lekarstwa, łyknął dwie pastylki i szybko popił je mineralną, by uniknąć odruchów wymiotnych.
- Jak długo zamierzasz truć się tymi lekami? – zapytała Patricia, patrząc uważnie na swojego syna. – Nie lepiej jest iść do lekarza i dowiedzieć się, co naprawdę się dzieje z twoim sercem?
- Nie mam serca – mruknął pod nosem, podchodząc do biurka. Już miał włączyć muzykę, gdy matka złapała go za dłoń i odwróciła przodem do siebie. – Daj mi spokój, okay? Zajmij się czymś pożyteczniejszym, jak na przykład robótki na szydełku, albo idź z Jazzy na spacer.
- Co się z tobą dzieje? Nigdy taki nie byłeś – stwierdziła cicho kobieta, patrząc załzawionymi oczami na swojego syna.
- Byłem. Zawsze taki byłem, mamo – powiedział zdenerwowany, dając wyraźny nacisk na ostatnie słowo. Od jakiegoś czasu ledwo przechodziło mu przez gardło i gdyby mógł, wymazałby je sobie z pamięci. Wymazałby wszystko, co dotyczyło jego rodziców i rodziny, której nienawidził całym swym sercem, a może raczej tym, co kiedyś przypominało serce. Teraz jest tylko kawałem mięsa, jak to zwykł mówić Justin. – Po prostu wy nie chcieliście tego widzieć. Łatwiej było wam udawać, że wasz synalek jest taki, jakim chcielibyście, żeby był.
- O czym ty mówisz? – zapytała wyraźnie przejęta słowami chłopaka Pattie.
- Nieważne. Jeśli możesz to wyjdź, jeśli nie, to i tak wyjdź, bo nie chce mi się z tobą gadać – powiedział chłopak i nie czekając na odzew, włączył muzykę i wrócił do skakania na skakance.
Gdy tylko usłyszał zamykające się za matką drzwi, cisnął sznurem przed siebie i z całej siły kopnął w leżącą na podłodze pufę. Nienawidził rozmawiać z tą kobietą. Zawsze wtedy uświadamiał sobie, jaki jest naprawdę, a wszystko to, kim chciał tak bardzo być, to tylko kłamstwo i doskonała gra aktorska.
Owinął dłonie taśmą i wsłuchując się w słowa piosenki Disturbed, zaczął uderzać w podwieszony pod sufitem worek treningowy. W takich chwila czuł się niezniszczalny. Ćwiczenia pozwalały mu wyładować całą złość i wrócić do stanu, w którym był tym, kim chciał być.
- I'll have you know… - uderzył kolejny raz w worek treningowy i zagryzł wargi w wąską linię, starając skupić się na własnym oddechu - that I've become... indestructible – wycedził przez zęby i odsunął się od kołyszącego się na boki worka.
Pochylił się do przodu i opierając dłonie na udach, zaczął głęboko oddychać. Czuł przyspieszone bisie swojego serca, jednak w ogóle się tym nie przejął. Uwielbiał te chwile, gdy mięsień pracował ze zdwojoną siłą, czym przypominało chłopakowi o swoim istnieniu. Tylko wtedy wiedział, że w klatce piersiowej znajduje się coś, co inni ludzie nazywają sercem. Dla niego ta część przestała mieć już jakiekolwiek znaczenie, utrzymywała go jedynie przy życiu.


3
Wykończony wieczornym bieganiem wokół parku, przekroczył próg domu i pierwsze, co usłyszał to głośny śmiech siostry. Może i Jazzy według innych ludzi była słodka, urocza i taka kochana, ale dla niego był to diabeł wcielony. Gdyby mógł, poddałby ją egzorcyzmom, bo może one pomogłyby tej czterolatce.
Zdjął buty i poszedł od razu do kuchni, by z lodówki wyjąć butelkę wody mineralnej. Od jakiegoś czasu Justin zaczął kłaść nacisk na swoje odżywianie. Już nie jadał niezdrowej żywności, jak chipsy, pizzy czy hamburgery, ale przerzucił się na wszelkiego rodzaju sałatki, owoce i warzywa. Słodkie napoje zastąpił wodą mineralną i gorzką zieloną herbatą, którą mógłby pić całymi dniami. Przed spaniem zawsze wypijał kubek świeżo zaparzonej melisy, co pomagało mu przespać całą noc, a rano obudzić się wypoczętym.
- Może dołączysz do nas? – zapytała Pattie, patrząc na stojącego przy lodówce syna, który właśnie wlewał w siebie kolejne litry wody mineralnej. – Zjesz coś?
- Nie, dzięki. Dojem sałatkę – powiedział, wyjmując pojemnik z jedzeniem. Zdjął wieczko i skrzywił się w niesmaku, widząc majonez. – A może jednak nie.
- Chodź do salonu. Mam dla ciebie niespodziankę – uśmiechnęła się promiennie i zniknęła w przestronnym pokoju gościnnym.
Justin zabrał jabłko, umył je pod bieżącą wodą i wycierając w ścierkę, ruszył do salonu, gdzie czekała na niego owa niespodzianka. Na widok własnego ojca z wrażenia upuścił trzymany w dłoni owoc, który potoczył się prosto do legowiska psa Justina. Buster popatrzył na okrągłe jabłko i myśląc, że to zabawka, zaczął wbijać w nie swoje zęby.
- Co ty tutaj robisz? – zapytał zaskoczony chłopak, nie wiedząc, co zrobić. Jeremy wstał z kanapy i ruszył ku synowi, który jednak odsunął się na bok, nie pozwalając mu się dotknąć. – Darujmy sobie te czułości – powiedział szatyn i wyciągnął rękę do ojca.
- Myślałem, że mamy już to za sobą – zauważył mężczyzna, patrząc na zawieszoną w powietrzu dłoń Justina. – Nie uściskasz własnego ojca?
- Już dawno przestałem cię tak nazywać – wysyczał szatyn i wycofał się w stronę schodów. Zignorował nawoływania rodziców i szybko wybiegł na pierwsze piętro, gdzie znajdował się jego pokój. Zamknął za sobą drzwi, przekręcił klucz w zamku i osunął się na podłogę. Dopiero dochodzące z korytarza ciche skomlenie Bustera, zmusiło Justina to otworzenia drzwi. Wpuścił psa do środka i szybko zamknął się ponownie w swoim azylu. Malamut usiadł obok chłopaka i popatrzył na niego smutnymi ślepiami. – Co jest? – zapytał troskliwie Justin i pogłaskał pupila za uszami. – Ty mnie nigdy nie zostawisz, prawda? – uśmiechnął się do Bustera i gdy ten polizał jego dłoń, zaśmiał się pod nosem i oparł głowę o zamknięte drzwi.
- Justin, otwórz drzwi. Chcę z tobą porozmawiać – powiedział surowym głosem Jeremy, szarpiąc za klamkę. Chłopak westchnął głośno i z ledwością podniósł się z ziemi. Odkluczył drzwi i pozwolił mężczyźnie wejść do pokoju. – Czemu się tak od razu denerwujesz?
- Widocznie mam powód – burknął szatyn, zakładając ręce na torsie. – Streszczaj się, bo chcę się jeszcze wykąpać, a nie mam zamiaru iść późno spać.
Jeremy zagryzł usta w wąską linię i popatrzył groźnie na syna, starając się nie wybuchnąć. Po tylu latach użerania się z własnym dzieckiem przyzwyczaił się do jego bezczelnego zachowania, jednak czasami wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego Justin stał się tak oschły i pozbawiony jakichkolwiek uczuć względem swojej rodziny, zwłaszcza siostry, którą traktuje jak największego wroga. Na początku myśleli, że jego zachowanie wywołane jest zazdrością, bo nagle przestał być oczkiem w głowie swoich rodziców, a wszyscy zaczęli zwracać uwagę jedynie na małą Jazzy.
- Dobrze… - westchnął zrezygnowany Jeremy i oparł się plecami o ścianę. – Mam dla ciebie propozycję – powiedział i uśmiechnął się do syna, który nadal stał niewzruszony z założonymi na torsie rękoma. – Po zakończeniu roku szkolnego jedziesz do dziadków do Montrealu, więc może kiedy wrócisz, to przyjedziecie do mnie z Jazzy? Sylvia na pewno się ucieszy.
Justin spojrzał na ojca i zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy aby na pewno się nie przesłyszał. Jeremy proponował mu spędzenie wakacji w swoim domu i to w dodatku z kobietą, która zniszczyła ich rodzinę? Gdyby nie ona, może wszystko wyglądałoby inaczej, może Justin z czasem przyzwyczaiłby się do nowego miasta i w końcu znalazłby własne miejsce. Wiedział, że jeśli ojciec mieszkałby z nimi i nie odszedłby do innej, to byłoby mu o wiele łatwiej.
- Jakoś nie mam ochoty. Wybacz – powiedział w końcu chłopak i podszedł do szafy, z której następnie wyjął spodnie dresowe i koszulkę na ramiączkach. – Poza tym, jadę na obóz sportowy zaraz po powrocie z Kanady.
- To może kiedy wrócisz z obozu? – zaproponował Jeremy, licząc na to, że w końcu uda mu się przekonać swojego syna do spędzenia ze sobą choć małej części wakacji. – Just, ja wiem, że jest ci ciężko. Doskonale zdaję sobie sprawę, że wciąż masz do mnie żal o to, że odszedłem od Pattie, ale miłość nie wybiera. Pojawia się niespodziewanie…
- Gówno prawda! – krzyknął oburzony chłopak i cisnął przed siebie zwiniętą w rulon koszulką. – Nic nie wiesz o miłości, więc przestań o niej mówić! Gdybyście cokolwiek wiedzieli o tym, nie kazalibyście mi jechać do USA! Przez was musiałem zostawić… - urwał w połowie, bojąc się, że kiedy wymieni jej imię po prostu się rozsypie; tak do końca i ostatecznie. – Wyjdź – mruknął do ojca, czując napływające do oczu łzy.
- Just…
- Wyjdź! – krzyknął i uciekł do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Osunął się po nich na posadzkę i podciągając pod brodę nogi, ukrył twarz w przestrzeni pomiędzy klatką piersiową a udami. – Cholernie za tobą tęsknię…


| PROLOG | PIERWSZY |  DRUGI |




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz